na początku ciągle pod górę...
W dole widać malutką ( w porównaniu z naszą gdyńską) stocznię w Larsnes , gdzie pracują nasi mężowie:-)
potem było góra, dół, góra, dół...
co jakiś czas drogowskaz...
W dolinach to był taki skwar, że ciężko było wyrobić...Trzeba było nogawki chociaż podciągnąć:-)))
wciąż szukamy książki...
tu dołożyłyśmy swój kamyczek...
Wciąż idziemy, już około 1,5 godziny, a książki jak nie ma, tak nie ma:-/ A tu czas wracać, żeby zdążyć na 15 na parking:-/
I tak jeszcze kawałek, może na tej górce, albo może na następnej... Gdyby później się okazało, że akurat za tą górką była, to byśmy się wściekły, że tam nie weszłyśmy:-///
Po dwóch godzinach zawróciłyśmy, bo czas nas naglił:-/ A jeszcze nie zatoczyłyśmy pętli, żeby zejść drugą stroną.
Na mapce zaznaczyłam gdzie doszłyśmy żółtą kropką:-) Sama jestem ciekawa ile to kilometrów? Może ktoś z Was jest w stanie to przeliczyć? A najlepsze z tego wszystkiego jest to, że okazało się po rozmowie z kolegą, który tam był i pokazaniu mapki, że ta zakichana książka była tak na pierwszym wzniesieniu!!! Trzeba było zboczyć ze szlaku w dół i tam była!!! Jakieś 15-20 min od parkingu!!! Możecie sobie wyobrazić jakie byłyśmy wściekłe! No, ale trudno. Z drugiej strony, jakbyśmy odnalazły i wpisały się do książki, to na pewno nie poszłybyśmy tak daleko:-/Tym samym nie zobaczyłyśmy tych pięknych widoków, które po prostu zapierały dech w piersiach!!! Więc nie żałujemy! Mimo, że zmęczone byłyśmy nieziemsko, Agnieszka miała całe pięty zdarte, bo za krótkie skarpetki sobie założyła, to byłyśmy szczęśliwe jak nigdy!Pokonałyśmy chyba dość spory kawałek i co najważniejsze własne słabości! Ze zmęczeniem, temperaturą, bólem...Następnym razem, a mam nadzieję, że taki będzie, chcemy pójść tam na spokojnie. Na cały dzień, powolutku sobie obejść i wpisać się do tej cholernej książki!!! Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam, a zdjęcia rekompensują moją długą nieobecność:-)))
Buziaki:-)))